Laureaci XIII Powiatowego Konkursu Literackiego „ZŁOTE PIÓRO”

     Już po raz trzynasty uczniowie naszej szkoły wzięli udział w Powiatowym Konkursie Literackim „Złote pióro”. Hasłem tegorocznego konkursu była „Podróż”.
W kategorii szkół podstawowych Grzegorz Kopytko (kl. VI) zajął II miejsce; napisał opowiadanie pt. „Niesamowita podróż”, którego bohaterami uczynił siebie i członków swojej rodziny. Natomiast w kategorii gimnazjum Julia Łabędzka (kl. I g.) zdobyła III miejsce i przeniosła czytelnika w XV wiek, redagując kartkę z pamiętnika pt. „Podróż w nieznane”.

Gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów.

Oto prace konkursowe.

II miejsce
Grzegorz Kopytko

Niesamowity świat

     Pewnego wakacyjnego  dnia dowiedziałem się, że nasza rodzina wybiera się do Wisły. Miał to być mój prezent urodzinowy. Bardzo się ucieszyłem, ponieważ od lat marzyłem o tym wyjeździe. Najbardziej nie mogłem doczekać się, żeby zobaczyć skocznię narciarską, słynną z wyczynów Adama Małysza. Już tego samego dnia zacząłem się pakować, choć jeszcze było dużo czasu do wyjazdu. Jechaliśmy tam aż na tydzień. Trzy dni czekania ciągnęły się podwójnie długo. Ciągle myślałem, jak tam będzie, co zobaczę, gdzie wyruszymy na wycieczkę.

    Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Wstałem o dziewiątej, zjadłem śniadanie, ubrałem się, wziąłem walizkę do auta i wyruszyliśmy. Mama z tatą jechali z przodu, ja, moja siostra i Daisy, czyli nasz najukochańszy piesek, siedzieliśmy z tyłu. Na miejscu mieliśmy być o dwudziestej trzeciej. Zaplanowaliśmy  też przerwy w podróży. Pierwszy postój miał miejsce 50 km przed Warszawą. Poszedłem do pobliskiego sklepu po batona i po chwili wszyscy byliśmy gotowi do dalszej drogi. Jechało się bardzo dobrze.  Nawet moja choroba lokomocyjna nie dawała o sobie znać. Większość czasu spędziłem na drzemce.  Gdy była już prawie osiemnasta, mieliśmy kolejny postój. Mama chciała odetchnąć świeżym powietrzem. Ja również chciałem rozprostować nogi. Pobiegłem trochę dalej od głównej drogi. Szedłem długo, aż nagle sterta liści, na którą stanąłem, zawaliła się. Spadłem do jakiegoś dołu. 

- Pomocy! Ratunku!- krzyczałem przestraszony.

Leciałem długo. Byłem pewny, że spadnę na ziemię i po prostu się zabiję. Na szczęście tak się nie stało. Upadłem na ogromną ilość piór. Bałem się okropnie.

- Witaj w naszym świecie, przybyszu. Czego od nas chcesz?- krzyczał jakiś dziwny stwór.

- Niechcący spadłem. Możecie mnie jakoś uratować? Trochę się spieszę. Proszę!

- Nic złego ci nie zrobimy. Mam nadzieję, że ty również nie masz złych zamiarów? Tak w ogóle to nazywam się Molier i witam cię w moim królestwie. Jesteśmy trollami. Sami nie wiemy, jak dokładnie nazwać nasz ród. Po prostu na początku mów do nas „trolle”, a do mnie Molier. Chodź, oprowadzę cię po naszym królestwie. Idź za mną. Zapraszam.

- Dobrze, ale możesz uwinąć się z tym szybko? I potem mnie stąd uwolnić? – zapytałem.

- Oczywiście – rzekł troll.

    Szedłem trochę przestraszony, ale zarazem bardzo zaciekawiony. Trolle mieszkały  w  bardzo dużych grzybach. Było ich  mnóstwo. Każdy troll dziwnie mi się przyglądał. Wydawało mi się to niesamowite, że pod ziemią jest jeszcze jakiś świat żywych istot.

- Chodź teraz do mnie na poczęstunek – rzekł Molier.

     Król  trolli zaprowadził mnie do swojej siedziby. Miał przepiękny dom. Bardzo dużo roślin, bogato zdobione wnętrze i nawet nie wiem skąd - telewizor. Ale to co mnie najbardziej zaciekawiło to fakt, że oni wszyscy umieli latać.

- Jak nauczyliście się  latać?  Ja też chciałbym polecieć jak wy! – powiedziałem ucieszony.

- Jako że widzę, iż nie chcesz nas oszukać, mogę nauczyć cię latać, i nawet czarować – powiedział król.

Nagle w podziemnym królestwie rozbrzmiały jakieś podejrzane hałasy.

- Znowu ktoś tu wpadł. Chodźmy tam – rzekł Molier.

To, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Tata, mama, Natala i Daisy siedzieli przerażeni tam, gdzie ja byłem kilka godzin temu.

- Cześć! Też tu wpadliście? – spytałem.

- Wreszcie cię znaleźliśmy, synu - powiedziała mama.

- Jeżeli jesteście rodzicami tego chłopaka, to bardzo serdecznie was tu witam. Jesteśmy dobrymi trollami - zapewniał Molier.

- Mam nadzieję, że wy też chcecie nauczyć się latać tak jak wasz syn? – kontynuował.

Przez grzeczność moja rodzina nie zaprzeczyła, ale też entuzjazmu nie było widać na ich twarzach.

     Szliśmy za Molierem dosyć długo, aż nagle dotarliśmy  do małego budynku. Tu odbyliśmy szybki kurs latania i czarowania. W kącie stały miotły przygotowane do lekcji. Molier udzielał nam rad i instrukcji.

- Weźcie sobie miotłę, postawcie ją między nogi. Żeby wystartować, musicie pochylić się lekko do przodu. Jeśli chcecie zahamować, to odchylacie się do tyłu. Proste?

Spojrzeliśmy na siebie i nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć.

- Potem wszystko przećwiczymy, bo ważniejsze jestczarowanie – powiedział król.

- Czary to świetna sprawa. Czarować możecie za pomocą kulki – rzekł, rozdając nam błękitne, świecące „coś”. - Kiedy złapiecie kulkę obiema rękami z tyłu i powiecie zaklęcie, możecie cofnąć czas o 24 godziny.

- Jakie jest zaklęcie? – spytała mama. W duchu pomyślała, że taka umiejętność może się w życiu przydać i szkoda byłoby nie skorzystać.

- „Abra! Kadara! Cofam ten świat do wczoraj!” – wyjawił Molier. - Powtórzcie.

Powtórzyliśmy przestraszeni.

     Następnie król pozwolił nam przećwiczyć latanie. Lataliśmy to szybko, to wolno. Mama bała się (tradycyjnie), ale uniosła się ponad niewielkie drzewka.

- Zobaczcie, ja lecę! – krzyczała  szczęśliwa i przestraszona zarazem.

- Ło!!! Jak fajnie! Latanie to przyjemna supersprawa! - oznajmiłem bardzo zadowolony.

- Zaraz spadnę!!!- wołała Natala.

- Bardzo ci dziękujemy Molier.  Ale mógłbyś pomóc nam już pójść stąd? Przecież wiesz, że nam się spieszy – prosił tata.

- A nie pamiętasz, czego się nauczyłeś? - spytał Molier.

- No tak. Bardzo dziękuję ci za to.

- Jeśli chcecie już opuścić moją gościnną krainę, to musicie skorzystać z czarodziejskiej kulki. Innej drogi nie ma – powiedział bardzo poważnie król trolli.

- W takim razie dziękujemy ci za wszystko Molier. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się zobaczymy – rzekł tata.

     Nie pomyślał, że jeśli skorzystamy z kulki, to wrócimy do wczoraj,  znajdziemy się znów w domu. Droga do Wisły będzie musiała być pokonana od początku. Tylko żeby Grześ (czyli ja) nie chciał znów rozprostować nóg, a mama odetchnąć świeżym powietrzem…


II miejsce
Julia Łabędzka

Podróż w nieznane


12 października roku pańskiego 1492
                    
Drogi Pamiętniku!

     Jestem wyczerpany. Me włoki odmawiają posłuszeństwa. Nasza podróż trwa już od 3 sierpnia tego roku. Zapasów starczy jeszcze na około 2 miesiące. Najsłabsi dawno już pomarli z powodu braku sił lub szkorbutu. Niech Dobry Pan ma ich w swojej opiece. Będziemy płynąć na zachód jeszcze przez miesiąc. Jeśli nie dotrzemy do Indii, będziemy musieli zawrócić do Palos. W tak trudnej sytuacji co powinienem począć jako kapitan? Czy narazić załogę na ból, cierpienie i nieuniknioną śmierć? Czy trwać w przekonaniu, że ląd tuż za horyzontem? Ludzie zaczynają się buntować, nikt nie wie, kiedy podróż się zakończy.

     Mimo starań cały czas zbaczamy z kursu. Postanowiłem wyjść z kajuty, aby zaczerpnąć  morskiego powietrza. Zarówno za nami, jak i przed była tylko ciemna niebieska tafla wody. Nad nami górowało słońce, byliśmy szczególnie narażeni na oparzenia  słoneczne. Mijaliśmy kilka wysepek, które dawały nadzieje, po czym okazywało się, że  przy większym przypływie cały ląd ginął pod wodą.

    Płynę statkiem Santa Maria, jest najcięższy. To sprawia, że pewnie sunie po morskiej toni. Przed nami płynie Karawela Pinta pod wodzą kapitana Martina Alfonsa Pinzona. Jest lekka i wąska, ma najbardziej opływowy kształt i płynie najszybciej. Nieco na wschód od Santa Mari płynie Santa Clara, jest nieco mniejsza. Jej załoga to zaledwie dwudziestu czterech mężczyzn. Kapitanem na niej jest Vicente Yanez Pinoz .

    Oparłem się o lewa burtę, nagle usłyszałem wołanie Rodriga de Triana. Do moich uszu dotarło słowo ,,ląd''. W pierwszej chwili pomyślałem, że znowu natrafiliśmy na jakąś nędzną wysepkę, która nie pomieści nawet załogi Santa Clary. Zrezygnowany podszedłem do Rodriga, przed moimi oczami ukazał się najprawdziwszy ląd. Bujnie porastała go wszelka roślinność. Wszystko wyglądało tak, jakby rosło tu od wieków bez ingerencji człowieka. Zdumiony przetarłem oczy. Myślałem, że śnię. Natychmiast kazałem opuścić żagle. Wybraliśmy najmężniejszych i małymi łódkami, znajdującymi się na lewych i prawych burtach, dopłynęliśmy na plażę wyspy. Piasek był lżejszy i bardziej sypki od tego w Europie. Po piasku poruszały się niespotykane kraby, jakich jeszcze nie widzieliśmy.

    Z oddali było słychać śpiew ptaków, których nie znaliśmy. Rosło mnóstwo roślin, o jakich nawet nie marzyliśmy. Gałęzie krzewów uginały się od owoców. Wszystko było kolorowe i pachnące. Słońce chyliło się ku zachodowi i zaczynało się robić ciemno. Postanowiłem, że tego dnia nie będziemy zagłębiać się w zarośla. Nakazałem jednak ludziom zebrać do lnianych woreczków, które wzięliśmy ze sobą, niektóre okazy roślinności, aby jeszcze dzisiaj pokazać je staremu uczonemu, który wybrał się razem z nami. Mężczyźni zerwali wiele okrągłych, niewielkich owoców w kolorze burgundy. Krzewy tych owoców były tak wysokie, że nawet umięśniony marynarz mierzący niemal 9 łokci nie był w stanie ich dosięgnąć. Zresztą wszystko na tej wyspie było wysokie. Drzewa z cienkimi pniami wyższe były od niektórych domów w Palos. Na ich szczytach wisiały kule. Wyglądały jak pociski do armat. Jeden z mych towarzyszy kilkoma cięciami maczetą obalił owe drzewo. Kule były lekkie, starannie je zapakowaliśmy. Posłałem kilku ludzi, aby przeszli po plaży i oszacowali, jak duża jest wyspa.

    Usiadłem na piachu, po raz pierwszy od dwóch miesięcy cieszyłem się urokiem zachodzącego słońca. Wpatrywałem się w delikatne fale i słuchałem szumu oceanu. Po powrocie towarzysze powiedzieli mi, że obeszli niemal całą wyspę, jest ona niewielka, ale z innego brzegu widać już inną wyspę. Po wstępnych oględzinach wyspy nakazałem powrót do Santa Mari. Droga powrotna była nieco cięższa, ponieważ wiatr nam nie sprzyjał. Szybko jednak sobie poradziliśmy. Po wejściu na statek zmęczeni ludzie udali się do wspólnej kajuty pod pokładem, ja natomiast dałem uczonemu zebrane rośliny.

    Nazajutrz udamy się na dalszą penetrację wyspy. Nie mogę się doczekać
dnia, w którym natkniemy się na stały ląd Indii. Już teraz muszę zacząć rysować mapę. Planuję w przeciągu dwóch miesięcy wrócić na dwór hiszpański i przedstawić wszystkie swoje odkrycia wielkiemu królowi Ferdynandowi Aragońskiemu.